Wspomnienia Wandy Szendzielarz
Wanda Szendzielarz, 1mo voto Swolkień
Wspomnienia
Ten straszny rok zaczął się od ślubu Hani z por. 4go Pułku Ułanów Zaniemeńskich, Zygmuntem Szendzielarzem i hucznego wesela w dniu 28 stycznia 1939 roku.
Bogato, strojnie, elegancko przybył orszak weselny prosto z kościoła św. Ignacego, który był kościołem garnizonowym, do balowej sali Hotelu Georgea. Bratanicę do ołtarza prowadził Witalis, pana młodego – przyszła teściowa. W chwili, gdy zwolna1 schodzili ze stopni ołtarza szczęknęły szable krzyżujące się nad głowami nowożeńców i tak pod szablami, przez szpaler kolegów Zygmunta i tłumu ludzi oglądających ślub jak widowisko na scenie, szli w nowe życie moja Hania z Zygmuntem.
W sali Georgea zestawione w podkowę stoły, balowe stroje, barwny tłum gości, oficerowie 4go Pułku Ułanów, rodzina najbliższa, a liczna. Prześliczne drużki z drużbami, Iza Oskierczanka, Wanda Mirska z Kamienpola, Tesiutka Kontkowska, Hanka Obertyńska i Hanka Młodzianowska, rwące oczy urodą, wdziękiem, strojami. Toasty, życzenia, tańce do rana!
Mieszkanie czteropokojowe na Kalwaryjskiej, urządzone przytulnie, z kosztownymi meblami, dywanami, zasłonami, miało zapewnić młodym dostatnie i spokojne bytowanie. Nie żałowano grosza na weselisko, o którym długo mówiono w Wilnie, na piękną wyprawę dla pieszczonej córki Konstantego Swolkienia z Szajkun. Nie żył od roku piękny i mądry Ojciec Hani, zabrakło rozumnego opiekuna. Syn Edzio, szedł w ślady Ojca, głęboko czujący, inteligentny, dzielny, koleżeński, prawy, z dużym poczuciem humoru. Miał iść na studia od jesieni! Zapowiadało się życie bez problemów. Hanka już mężatka, Edzio na USB.
Mijały miesiące, Hania oczekiwała syna lub córeczki, lekko to znosiła, pełna optymizmu. Miała blisko na Kasztanową, gdzie mieszkała Matka i brat, wpadała często z mężem lub sama, roześmiana, lekko patrząca na wszystko dookoła, niezbyt przejęta wiadomościami od których trzęsło się miasto. Właśnie teraz, gdy życie zaczęło się układać: majątek z paroma tysiącami ha lasów, własny dom na ul. Tomasza Zana, na Zwierzyńcu, a przy tym razem zaledwie 40 lat i wielki kapitał zdrowia i urody!
Coraz natarczywiej, głośniej, mówiono o wojnie!
Aż nadszedł dzień w końcu sierpnia, gdy zaczęły się dziać rzeczy o których strach było myśleć. Z przytulnego mieszkanka na Kalwaryjskiej, z objęć szlochającej Hani, ruszył Zygmunt do pułku, a stamtąd na wojnę, która w parę dni później rozpętała się nad Polską. Zaczęło się bombardowanie Wilna, paniczne ucieczki do schronów, brak żywności, brak opału, pieniądze straciły wszelką wartość. Ale najgorsze były wiadomości z pola walk, Niemcy parli naprzód pomimo oporu i rozpaczliwej obrony. Dnia 17 września od wschodu nastąpiła druga napaść bez wypowiedzenia wojny, zwalił się Wschód na nasz kraj. Klęska była ostateczna, teraz czekały nas tylko nędza, tułaczka i więzienia! Przerażenie ogarnęło miasto. Ulicami przelatywały czołgi, setki ciężarówek obdartych i roztrzęsionych z sołdatami o kałmuckich twarzach, przemierzały miasto w różnych kierunkach z hałasem i zaduchem. Maszerowały oddziały żołnierzy cuchnących, obdartych, przy dźwiękach przeraźliwych piszczałek i melodii… Katiuszy? Poczęto wyłapywać wojskowych, po których ginął ślad. Zapełniały się więzienia na Łukiszkach i na Subocz.
Dnia 16 listopada Hania urodziła silną i zdrową córeczkę, bez komplikacji i tego dnia zjawił się Zygmunt o którego niepokoiliśmy się od dawna. Wrócił wymizerowany aż ze Lwowa, dokąd zawieziono go wraz z innymi wziętymi do niewoli przez Sowietów. Udało mu się uciec spod konwoju i trochę piechotą, trochę furmankami w przebraniu chłopskim, dotarł do Wilna, gdzie musiał ukrywać się przed ludźmi, jak ścigane zwierzę.
Rok 1940, pamiętny potworną zimą, spędziliśmy na ul. T. Zana. Hania sprzedała meble, ubranie, wyprawną pościel, by mieć pieniądze na utrzymanie. Na szczęście Edzio zaczął pracować w piekarni, co zapewniało chleb dla całej rodziny. Była to ciężka praca w upale i zaduchu. Lokatorzy moi płacili regularnie, więc nie było biedy.
Jednym z lokatorów był prof. Nowowiejski, wykładowca języków obcych na USB, miał żonę podobno z pochodzenia Niemkę, która po przyjściu wojsk niemieckich wyprawiała z nimi orgie. Jej 18 letni syn będący w AK dostał się w ręce niemieckie i do więzienia. Na skutek starań matki uwolniony, nie wrócił do domu, ale do oddziału.
W tym to 1940 r. od wiosny dochodzić zaczęły wiadomości o masowych wywożeniach ludności z terenów zagrabionych przez Sowiety. Zabierano z wiosek, folwarków, miasteczek i dworów, właścicieli i pracowników dworskich, wywozili urzędników, zamożniejszych włościan, dzierżawców, gajowych, osadników wojskowych, nauczycieli, księży i całe zakony. Ślad po nich ginął.
Ze smutkiem wielkim dowiedzieliśmy się o wywiezieniu Oskierków z Międzyrzecza, Fiedorowiczów z Krycewicz i innych, którzy mieli odwagę pozostania w domach. Wówczas jeszcze w miastach było spokojnie i można było przetrwać czas jakiś bez trwogi. Z Międzyrzecza ciężarowym samochodem wywieźli całą rodzinę Oldzia, który już od kilku miesięcy był uwięziony w Płocku. Frania z córkami i synem żegnała dwór i ludzi stojących wokoło ganku, a nieszczęsna ciocia Jadwinia, popędzana przez sołdata, stanęła w progu ganku, w głos płacząc, wznosząc z rozpaczą ręce do nieba, siwa, trzęsąca się, w pełni świadoma iż to jest jej wyjazd ostatni.
A wiosną 1941 r. znowu poczęto mówić o wywózce ludności z różnych okolic Wilna i o mającej nastąpić takiej samej akcji w naszym mieście. Wzmogły się aresztowania i coraz natarczywiej szerzyła się pogłoska o masowym wywożeniu większości mieszkańców. W niepokoju i trosce mijały wiosenne tygodnie. W moim mieszkaniu na Tomasza Zana zamieszkała Fela, pracująca w szpitalu na Antokolu, dokąd jako pielęgniarka co dzień o świcie śpieszyła. Oczekiwali ją chorzy, witając z radością, gdyż miała niewyczerpaną cierpliwość i słodycz dla biedaków potrzebujących opieki i dobroci.
Pierwsze dni czerwca upłynęły spokojnie, aż do l3go czerwca kiedy od świtu zaczęła się akcja wywożenia ludności na Sybir, do Kazachstanu, aż na Kamczatkę. Ciężarówki, równie obdarte jak i stojący w nich sołdaci uzbrojeni po zęby, zatrzymywały się przed kamienicami i domkami według spisu od dawna opracowanego, walono kolbami w drzwi i kazano natychmiast zabierać się z rzeczami i wychodzić całym rodzinom lub pojedynczym osobom. Pozwalano zabierać ze sobą osobiste rzeczy, nawet czasem doradzając co zabierać najpilniej. Przez całe trzy dni trwało to piekło. Wieziono ich do Nowo-Wilejki na stację kolejową, gdzie oczekiwały wagony towarowe, „ciepłuszki” z okratowanymi okienkami. Pełni rozpaczy i przerażenia ludzie zostawali w nich stłoczeni i w tych strasznych warunkach, nie „kibitkami”, wędrowali utartym szlakiem za Ural.
Oczekiwałam kiedy i do mojego mieszkania zaczną walić kolbami do drzwi.
Przyjechali! Ale nie po mnie tym razem, a po Felę. Przywieźli ją z pracy, kazali szybko pakować rzeczy i szybko wychodzić. Krótkie, bolesne pożegnanie i odjechała z ubogimi tobołkami na wygnanie. Zabrano tego dnia Maniutę z małym Witkiem, Bogusławlewiczów z ich dwoma chłopaczkami, Lusię Szalkiewiczową z jej 12 letnią Irusią, Kazika z Małgosią… Opustoszało miasto. Z kręgu znajomych poszło na wygnanie wielu, a mało kto z nich powrócił. Po trzech dniach nastąpiła przerwa w wywożeniu, zabrakło wagonów. Szykowano nowe składy pociągów na dalsze transporty. Przycichło, jakby wymarło nieszczęsne miasto, tylko melodia „katiuszy” rozlegała się na ulicach, w parkach i wszędzie wygwizdywana i śpiewana przez Żydów pewnych swoich „sojuszników” wobec groźby hitlerowskiej… W najbliższy poniedziałek wywozić mieli rodziny wojskowych i wielu według spisu. Na miejsce wywiezionych spodziewano się napływu ludzi z głębi Rosji. Lecz ten najbliższy poniedziałek minął spokojnie, a za to w niedzielę, podczas Mszy św. zaczęło się bombardowanie miasta i okolic. Owego pamiętnego dnia zmieniło się znowu nasze wojenne bytowanie.
Wracając jeszcze do czasów wcześniejszych… Zaczęły się kłopoty z Zygmuntem, który nie mógł się pokazywać ludziom w dzień, żeby go ktoś nie rozpoznał i nie wydał. Musiał się kryć i wychodzić ciemnymi wieczorami z domu, zawsze pod strachem że nie wróci.
Po pilnych poszukiwaniach znaleźliśmy zaciszny domek w lasku w Ożarelach na Kolonii Magistrackiej o jakieś osiem kilometrów od centrum Wilna. Młodzi przenieśli się tam, do małego, trzypokojowego domku, bez żadnych wygód, ani bieżącej wody. Za to powietrze bajeczne i świeże mleko dla dziecka, które rosło zdrowo. Przyjazd nastąpił w lipcu 1940 r. i przemieszkali tam całą zimę. Hania zaczęła pracować aż w Nowowilejce na stacji kolejowej jako kelnerka i tak to trwało do nadejścia Niemców, pamiętnego dnia 22czerwca, kiedy to w niedzielę rano zaczęto bombardować miasto i okolice.
(…)
Milanówek, 2 lutego 1984 r.
Wanda Szendzielarz – 1mo voto Swolkień, z domu Światopełk Mirska. Matka Anny (Hanny) Szendzielarz, żony mjr. „Łupaszki”. Zmarła 15 maja 1994 r., pochowana na Cmentarzu Centralnym w Szczecinie.
Pełny tekst wspomnień Wandy Szendzielarz znajdziecie w pierwszym numerze kwartalnika „Wyklęci”.