Kajetan Rajski – Ostatnia noc kaprala „Wojtusia”
Kajetan Rajski
Ostatnia noc kaprala „Wojtusia”
Był 5 września 1946 roku. Pomimo trwającego jeszcze kalendarzowego lata wieczór zapowiadał zbliżającą się coraz intensywniej jesienną aurę. Temperatura drastycznie spadała, liście stopniowo przybierały żółtawy odcień, rześkie i mgliste poranki odrzucały porannych przechodniów swoim chłodem.
W jednym z wybudowanych przed II wojną światową domów w podtarnowskich Mościcach pomimo wszechogarniającej nocy tliła się mała lampa naftowa. Przy prostym drewnianym stole w kuchni siedziało czterech mężczyzn leniwie ćmiąc niedopałki papierosów. Mieli na sobie skórzane kurtki, w okolicach lędźwi nienaturalnie wybrzuszone zatkniętymi za pasy kawałkami metalu. Spracowane dłonie wskazywały na robotników. „Robotę” mieli w miejscowych zakładach azotowych, przedwojennym oczku w głowie prezydenta Ignacego Mościckiego. Choć fabryka przygotowywała się dopiero do wznowienia produkcji, już wtedy potrzebni byli pracownicy rozruszający maszyny i porządkujący teren. Jeden z mężczyzn, łysiejący blondyn około trzydziestki, powolnym ruchem odkorkował kolejną butelkę pędzonego nieopodal bimbru i porozlewał do szklanek.
– Musiałeś, „Wojtuś”, wyłożyć stół tym gównem? Śledzie przejdą smrodem i nie będzie się dało ich żreć – najstarszy z mężczyzn, plutonowy Jan Jandziś „Sosna”, wskazał leżące na stole stronice „Głosu Ludu”, na których bezpośrednio ułożone były płaty solonych ryb.
– Jak ci się nie podoba, to zmień lokal! Może na Krakowską, do jakiejś „ekskluziw” knajpy byś poszedł wpieprzać po pańsku?! My proste chłopy jesteśmy, co nie, „Świt”? – odpowiedział zadziornie swojemu dowódcy kapral Wojciech Rajski „Wojtuś”, zakąszając po wypitym toaście. Kapral Roman Śledź „Świt” milcząco potakiwał głową walcząc w swoich nozdrzach z intensywnym zapachem drożdży.
Plut. Jan Jandziś ps. „Sosna”, arch. IPN
– A ty żeś teraz powiedział, „Wojtuś”, jakbyś z jakiego pepeeru był. Co z tego, że „Sosna” chce zjeść i napić się po ludzku, a nie w twojej melinie? – wypalił Augustyn Kurek „Krzak”. – I na Krakowskiej byśmy pili gdyby nie to, że po rozwaleniu Świątka trochę osób nas może rozpoznać – dodał odpalając kolejnego papierosa.
– Należało się skurwysynowi za tych chłopaczków co sobie organizację założyli. Nie ich wina, że nie mieli pojęcia jak się konspirację robi – z lodowatym błyskiem w oku odpowiedział „Wojtuś”.
– I za „Lawinę” też mu się należało. Nikt tak jak „Lawina” nie potrafił zorganizować nam melin i żarcia jeszcze za Niemca, jak było nas tak wielu – dodał milczący dotąd „Świt”.
***
Akcja z 28 marca 1946 roku odbiła się szerokim echem nie tylko w Tarnowie. Pomimo zakrojonych na masową skalę poszukiwań nie udało się schwytać likwidatorów ppor. Juliana Świątka, dwudziestoletniego zastępcy szefa tarnowskiego Powiatowego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Wiadomo było jedynie, że egzekucja została dokonana przez podziemie. Świątek w prowadzonych przezeń śledztwach wykazywał się wyjątkową brutalnością, nawet jak na funkcjonariusza UB. W lutym 1946 roku podlegli mu oficerowie aresztowali kilkoro członków młodzieżowej organizacji pod nazwą „Związek Obrońców Ojczyzny”. Szesnastolatkowie i niewiele od nich starsi koledzy byli nieludzko katowani przez tarnowskie bestie z orzełkiem bez korony. Świątek zajmował się rozpracowywaniem winowskiego podziemia. Praca ta szła mu coraz lepiej, na swojej liście proskrypcyjnej miał stale rosnącą grupę osób do odstrzału. Nie wszyscy z nich byli związani z powojennym podziemiem. Wśród nich znalazł się były kwatermistrz batalionu AK „Barbara” st. wachm. Władysław Łado-Zatorski „Lawina”, zastrzelony 1 września 1945 roku z ręki Świątka. Tak wydarzenie to zostało zrelacjonowane w jednym z winowskich raportów: „Łado przez 5 lat ukrywał się przed Gestapem, a zastrzelono go dlatego że wiedziano o nim że należał do AK. Zastrzelono go bezbronnego i w mieszkaniu. Milicjanci UB byli pijani i zachowywali się jak horda Tatarów. Ojczyma zamordowanego Zatorskiego Franciszka starca niedołężnego, mającego lat 98 powstańca z 63 r. który leżał w łóżku wyrzucono w bieliźnie do sieni i porzucono w kącie”.
Od lewej: Michał Korga – szef PUBP w Tarnowie, Julian Świątek – zastępca szefa, Lew Sobolew – sowiecki „doradca”, arch. IPN
Decyzja kierownictwa WiN w Tarnowie mogła być tylko jedna. Podporucznik Władysław Kowal „Sanecki”, kierownik Rady WiN Tarnów, wydał rozkaz grupie pod dowództwem Jana Jandzisia „Sosny” likwidacji groźnego ubeka. „Sosna” akcję zaplanował, „Krzak” oddał dwa lub trzy celne strzały, „Świt” zabrał dokumenty i pas z parabelką, „Wojtuś” pozostawał w ubezpieczeniu akcji.
***
– „Wojtuś” polewaj, a ja powiem co przed nami – zakomenderował swojemu zastępcy „Sosna”. Jandziś był od swoich żołnierzy około piętnaście lat starszy. Wszyscy oni wywodzili się z 2. kompanii „Ewa” batalionu „Barbara” 16. pp AK i pod dowództwem kapitana Eugeniusza Borowskiego „Leliwy” przeszli wraz z jednostką cały szlak bojowy aż do bitwy na wzgórzu w Jamnej. – Organizacja wymaga pieniędzy – kontynuował dowódca. – „Góra” potrzebuje forsy, a ta topnieje jak lód. Po tym, jak upomnieliśmy kilku pepeerowców spuszczając im lanie i zabierając pieniądze, z jednej strony pomogliśmy dowództwu, z drugiej za bardzo się zdekonspirowaliśmy. No i sprawa tego Żyda w Szczepanowicach, którego w lipcu „Wojtuś” odstrzeliłeś… – Jandziś spojrzał wymownie na Rajskiego. Wiedział doskonale, że wykonywanie egzekucji na bezbronnych cywilach odbijało się na psychice jego podkomendnych.
Henryk Blatt – bo tak nazywał się ów Żyd – nie zginął jednak ze względu na swoją narodowość. Przed wojną był koniokradem, jakimś cudem przeżył okupację niemiecką, po wkroczeniu sowietów został konfidentem UB. Donosił na ludzi, którzy mieli cokolwiek wspólnego z Armią Krajową czy WiN-em. Miejscowy proboszcz dał znać tarnowskiemu dowództwu o szkodliwej działalności Blatta. Na akcję poszedł „Sosna”, Rajski, Kurek i jeszcze dwóch członków organizacji. Przed Szczepanowicami ciągnęli zapałki kto wykona wyrok – najkrótszą wylosował Rajski. Po wejściu do domu Blatta i – jak podają ubeckie dokumenty – „sterroryzowaniu domowników”, wyprowadzili konfidenta na szosę i w odległości kilometra od jego domu kapral Wojciech Rajski dokonał egzekucji strzelając Blattowi trzykrotnie w głowę.
– Nie przypominaj mi tego – wzdrygnął się z obrzydzeniem „Wojtuś”. – Co innego wychłostać wyciorem w gołą dupę jakiegoś czerwonego skurwiela, a co innego iść z nim kilometr i później mu strzelać w łeb – dodał Rajski wycierając dłoń o dłoń, tak jakby chciał pozbyć się niewidzialnych śladów krwi na rękach.
– Trzeba tak było, „góra” kazała – Jandziś uciął dywagacje Rajskiego. – Jakoś nie miałeś tego typu problemów jak zrobiliśmy z ciężarówki tego sowieta – zaśmiał się „Sosna”.
– To było co innego – zaoponował Rajski. – Miał broń, wzięliśmy go fortelem na drodze z Wojnicza do Brzeska, później się ciężarówkę opyliło i było sześćdziesiąt dolców dla „góry”.
– Tak mu trzasnąłeś „Wojtuś” w łeb, że trzeba było z jego sowieckiej juchy ciężarówkę myć – ironicznie skwitował sprawę „Krzak”. – Poza tym polej jeszcze, nie żałuj.
– Dobra, to za nami – zakończył wspominki Jandziś. – Niedawno w Tarnowie była odprawa szych z Krakowa. Dowództwo dało dwa trudne zadania. Jedno – skok na kasę. Drugie – kolejna egzekucja.
– Fiu fiu! A kogo tym razem trzeba rąbnąć? – spytał z zainteresowaniem Augustyn Kurek.
– Jeden sowiet strasznie nam bruździ. Schwytał ostatnio jakiegoś chłopaka z NSZ, kazał mu polewać stopy benzyną i je podpalał. Ponoć chłopak okropnie sypie, w tym naszych – wyjaśniał „Sosna”.
– Dziwisz mu się? – zapytał małomówny „Świt”. – Każdy by sypał, my też – powiedział patrząc z zamyśleniem na kolejną szklankę bimbru. Śledź źle się czuł w podziemiu, w którym znalazł się nieco przez przypadek i ze względu na towarzyskie zobowiązania. Należał do Polskiej Partii Socjalistycznej i wiele reform dokonywanych przez „władzę ludową” zwyczajnie mu się podobało.
Kpr. Roman Śledź ps. „Świt”, arch. IPN
W lokalu Rajskiego zapanowało milczenie. Każdy z winowców zastanawiał się, jak zachowałby się w sytuacji aresztowania i tortur. Wieści z tarnowskiego Urzędu Bezpieczeństwa napawały grozą. Zrywanie paznokci należało do normy, podobnie miażdżenie genitaliów podkutym butem czy sadzanie na odwróconym taborecie. Do Mościc dotarły wieści o rozbiciu przez „Ognia” więzienia św. Michała w Krakowie, wśród uwolnionych byli także winowcy, którzy opowiadali o bestialstwie ubeków. Wielu z nich mówiło z wyraźnym rosyjskim akcentem, niektórzy nie kryli się nawet z tym, że byli enkawudzistami odkomenderowanymi do szkolenia „mołojców z polskiego NKWD”. Los aresztowanych był przerażający.
– Wypijmy. Za tych, których teraz leją – przerwał ciszę Rajski. – Jak zginąć, to tylko w walce. Przynajmniej szybka śmierć i taka… honorowa – spełniając toast dodał „Wojtuś”. Przez moment przemknęło mu przez myśl: „A co, jeśli już niedługo i ja dołączę do umrzyków? Teraz, gdy pojawiła się Helena, gdy chcę z tym skończyć, wyjechać, ujawnić się i normalnie żyć?”. Moment zastanowienia przerwał „Sosna”, mówiąc:
– Sowieta rozwalą inni. My jesteśmy zbyt rozpoznawalni. I tak idąc ulicą bacznie obserwuję przechodniów i mam wrażenie, że co drugi jest konfidentem. Radzę wam zawczasu przygotować sobie miejsce do odskoku, ukrycia się. Nie wiem, może melina poza Mościcami, jakaś kochanka, może gdzieś pod Opole, tam gdzie zrobiliśmy z kasy tego Niemca. A w razie aresztowania – zrzucać winę na tych, co nie żyją. Im już nie zaszkodzimy…
– Tfu, wypluj to. Póki co jeszcze wszyscy żyjemy – zaoponował Śledź.
– Wszyscy?! – zdenerwował się „Krzak”. – Pamiętasz ilu nas było w „Barbarze”? Jak pod Jamną wiązaliśmy walką Niemców?! Mieli samoloty, czołgi, szła na nas ichniejsza żandarmeria. A my – hurra, naprzód! A teraz to co? Tamci nie żyją, inni siedzą, inni jeszcze poustawiali się przybierając nagle czerwone barwy.
– Panowie, już kolejny raz spotykamy się na wódkę u Rajskiego, i po raz kolejny rozmowa schodzi na to, czy jest sens. I wiecie co? Pamiętam jak kończyłem szóstą klasę w powszechnej i musiałem przerwać naukę bo ojciec kazał mi robić w polu. Wpadła mi w ręce książka – taka dla dzieci – o ostatnim dowódcy powstania styczniowego, Romualdzie Traugutcie. Wiecie co powiedział jak zastanawiano się nad sensem powstania? „Ja nie wiem czy jest sens. Ja wiem, że jest mus”! Tak powiedział! Jakoś mi te słowa zostały w pamięci. Prowadzimy dalej „robotę” w ramach Armii Krajowej, składaliśmy przysięgę i jej dotrzymamy cokolwiek by nas spotkać miało – opowiadał Jandziś.
– Dobra, to co szefie z tym skokiem na kasę? – zapytał rzeczowo „Wojtuś”.
– Pojedziesz do Rzeszowa ty, ja, i jeszcze Tadek Puchała. Zatrzymamy się u krewnego Tadka. Zrobimy tamtejsze zakłady ceramiczne. Później, jak wystarczy jeszcze czasu, to kasę na stacji kolejowej. Weź, „Wojtuś”, trzy sztuki broni – polecił Rajskiemu „Sosna”. Kapral Rajski pełnił w oddziale funkcję meliniarza broni. To on w swoim lokalu przechowywał jedną pepeszę i pięć pistoletów wraz z amunicją do nich. W razie potrzeby żołnierze idąc na akcję zabierali od niego broń, a po jej zakończeniu z powrotem zdawali Rajskiemu. Oprócz tego każdy z mężczyzn miał też własną, „indywidualną”, parabelkę lub walthera. Aresztowanie mogło nastąpić w każdym momencie. Pistolet był potrzebny do walki, a – w razie braku szans na ucieczkę – ostatnia kula miała znaleźć się we własnej skroni…
Po uzgodnieniu szczegółów żołnierze oddali się bez reszty kolejnym butelkom bimbru. Alkohol koił rozedrgane nerwy, pozwalał na moment oderwać się od obrzydliwej rzeczywistości „Polski ludowej”. Mieli przecież marzenia, plany, nadzieje. Choć starali się o tym nie myśleć, każdy z nich podświadomie przeczuwał, że toczona przez nich walka jest bez szans powodzenia, że trwają na posterunku w oderwaniu od rzeczywistości, której nic nie zmieni, że wyczekiwana z nadzieją trzecia wojna światowa nie wybuchnie. Nie chcieli jednak przyjąć tego do wiadomości. Nie chcieli, a w zasadzie nie mieli innego wyboru. Od czasu, gdy w 1945 roku Rajski w grobowcu na jednym z tarnowskich cmentarzy złożył broń placówki Mościce AK w celu dalszego jej wykorzystania, ich los był przypieczętowany.
***
Kapral Rajski z głową szumiącą od wypitego bimbru położył się na sienniku. „Sosna”, „Krzak” i „Świt” poszli do swoich melin. On pozostał sam ku własnej rozpaczy i… szczęściu. Nienawidził chwil gdy nie miał otworzyć do kogo ust, a jednocześnie mierziła go apodyktyczność i mądrzenie się „Sosny”, małomówność „Świta” i porywczość „Krzaka”. Bez ludzi czuł się źle, a z nimi jeszcze gorzej. Bez słowa namysłu zaczął się modlić. Nie był zbyt religijną osobą. Przed wojną działał wśród ludowców, kilka razy widział na wiecu przemawiającego Witosa, bliskie były mu poglądy antyklerykalne choć deklarował się jako katolik. Kiedy szedł do partyzantki matka kazała mu codziennie wieczorem odmawiać słowa, które – jak twierdziła – uratują jego życie. Bardziej ze względu na szacunek dla matki niż z religijnego przekonania powtarzał słowa:
Święty Boże! Święty mocny! Święty nieśmiertelny! Zmiłuj się nad nami…
Przypomniał sobie składaną w Armii Krajowej przysięgę. Wielu akowców, jak na warunki partyzanckie niezłe uzbrojenie. Kąsali Niemców gdzie tylko było można. W czterdziestym czwartym sformowano z nich batalion „Barbara”. Atakowali tabory niemieckie, likwidowali folksdojczy, konfidentów, pospolitych rabusiów. Odbierali zrzuty od zachodnich aliantów, staczali potyczki, robili zasadzki. Mieli siłę.
W partyzantce – gdy nosił jeszcze pseudonim „Marzec” – wszystko było prostsze. We wrześniu 1944 roku ich batalion został okrążony pod Suchą Górą w okolicach Gromnika. Podporucznik „Krzyk” chciał ochotników do rozwalenia gniazda niemieckich karabinów maszynowych. Rajski zgłosił się bez wahania, wraz z nim trzech kolegów – „Zaskroniec”, „Mietek” i „Jaś”. Pod silnym ostrzałem przeskakiwali pojedynczo przez odsłoniętą polanę. Nogi mieli jak z waty, ale biegli co sił, byleby dotrzeć do zagajnika. „Zaskroniec” oberwał. Nie zważając na ogień niemieckich kaemów Rajski wyciągnął ciężko rannego kolegę. Niestety, tego samego wieczora „Zaskroniec” zmarł. Gniazdo karabinów maszynowych zostało zdobyte, ale okupione śmiercią kolegi…
Od powietrza, głodu, ognia i wojny, Wybaw nas Panie…
I „od zdrady” – chciałoby się dodać. Zdrada najbardziej zagrażała. Co rusz w sidła bezpieki wpadały kolejne osoby, informatorzy znajdowali się w szeregach podziemia. Nie mógł zrozumieć w jaki sposób ktoś, kto przeżył w szeregach Armii Krajowej okupację, bez cienia zawahania zaczynał współpracę z resortem bezpieczeństwa donosząc odtąd na swoich dawnych kolegów. A może tych ludzi łamano? Może stawiano przed tragicznym dylematem? Może przystawiano pistolet do skroni z okrzykiem: „Mów!”?
W grudniu 1945 roku dostali rozkaz ukarania zamieszkałego w Pleśnej pepeerowca, Bronisława H. Partyjniak był tam przewodniczącym Prezydium Gminnej Rady Narodowej. Chciał wprowadzać kołchozy, niszczył chłopów związanych z PSL-em. W godzinach wieczornych weszli do domu, Jandziś do drugiej izby sprowadził żonę komunisty i dzieci, Rajski wraz z dwoma pozostałymi żołnierzami miał spuścić pepeerowcowi solidny łomot. Gdy kolejno kopali go w brzuch i głowę w pewnym momencie podbiegła do nich nieupilnowana przez Jandzisia sześcioletnia córka „czerwonego”. Dla niej to był ojciec. Patrzyła swoimi zestrachanymi oczyma na to, co winowcy robili. Przecież to dziecko nie wiedziało ani nie było winne temu, że ich ojciec zasługiwał na kulkę w łeb, a nie tylko na dotkliwe pobicie. Do teraz wzrok przerażonego dziecka prześladował Rajskiego. I choć wiedział, że taki był rozkaz, że tak trzeba, nie mógł sobie z tym poradzić… Ludzie zapamiętają ich jako „bandytów”… tak zresztą pisała o nich komunistyczna prasa. Czy ktoś się kiedyś o nich upomni? Jeśli on zginie…
Od nagłej i niespodziewanej śmierci, Zachowaj nas Panie…
Tego obawiał się najbardziej. Że już wkrótce przyjdzie śmierć. Że nie dane mu będzie zrealizowanie marzeń o życiu z Heleną, wspólnym domu i potomstwie. Poznał ją tak niedawno… Od samego początku tej znajomości towarzyszyła mu myśl, że ich związek nie ma przyszłości. Miał świadomość własnej częściowej degeneracji. Ilość wypijanego alkoholu z każdym dniem rosła. Stawał się brutalny, upajał się adrenaliną, którą przynosiły akcje zbrojne. Odczuwał zwierzęcą satysfakcję w związku z tym, że nosi ze sobą broń, że jest panem czyjegoś życia lub śmierci. Helena w jego życie wniosła coś zupełnie odmiennego – w tym brutalnym czasie zmagania się dobra ze złem, gdy Rajski sam zaczął się zastanawiać nad tym, co robi, sympatia dała mu dużo dobroci, ciepła, spontaniczności. Teraz miał już dla kogo żyć, nie chciał zabijania, skoków na kasę, wieczornych libacji w zasmrodzonej melinie. Chciał żyć i cieszyć się życiem przy boku ukochanej osoby. Jeszcze tylko te wrześniowe akcje i koniec – powtarzał sobie wielokrotnie. Wyjedzie gdzieś na zachód, w skrytce ma schowane fałszywe dokumenty, nikt ich nie odnajdzie. Może uda się przeżyć…
My grzeszni ciebie Boga prosimy, Wysłuchaj nas Panie…
Sen ogarnął „Wojtusia”.
***
Inspektorat Tarnowski WiN krypt. „Sztuczne Nawozy”, „Wodospad”, należał do jednej z najlepiej zorganizowanych struktur w ramach Okręgu Krakowskiego WiN. Początkowo inspektoratem kierował kpt. Zbigniew Rogawski „Oborski”. Od 1 czerwca 1946 r. dowództwo przejął ppor. Władysław Kowal „Rola”, „Sanecki”, dotychczasowy kierownik Rady WiN Tarnów. Do ich dyspozycji pozostawał sformowany latem 1945 r. oddział osłony dowodzony przez plut. Jana Jandzisia „Sosnę”. Składał się w przeważającej mierze z nieujawnionych żołnierzy mościckiej placówki AK, nazywany był także „grupą »D«”. Ogółem przez jego szeregi przewinęło się jedenaście osób.
Ppor. Władysław Kowal ps. „Rola”, „Sanecki”, arch. IPN
Dla kpr. Wojciecha Rajskiego „Marca”, „Wojtusia”, opisywana powyżej noc była jedną z ostatnich. W czasie akcji na dworcu kolejowym w Rzeszowie został zastrzelony przez funkcjonariuszy Milicji Obywatelskiej. Jan Jandziś „Sosna” wkrótce po powrocie do Tarnowa zorganizował likwidację kpt. Lwa Sobolewa – „sowietnika”, doradcę sowieckiego przy PUBP w Tarnowie. 10 września 1946 r. na tarnowskim placu Burek rozległy się strzały – chłopcy z WiN-u dokonali egzekucji krwiożerczego sowieta.
Pogrzeb kpt. Lwa Sobolewa, „sowietnika” przy tarnowskim UB, arch. IPN
Jak się później okazało kpr. Rajski był jedynym żołnierzem oddziału, który poległ w walce. Pozostali członkowie grupy zaprzestali działalności zbrojnej jesienią 1946 r. Roman Śledź „Świt” w październiku 1947 r. podpisał zobowiązanie do współpracy z UB. Prawdopodobnie nie był aktywnym konfidentem, stąd szybka decyzja o wykreśleniu go z listy współpracowników. Większość z żołnierzy oddziału „Sosny” zatrzymano na przełomie 1948/1949 r. w ramach zakrojonej na szeroką skalę akcji aresztowania byłych członków WiN-u. Augustyn Kurek i Roman Śledź zostali skazani na karę śmierci zamienioną na dożywotnie więzienie. Najdłużej ukrywał się dowódca oddziału – Jana Jandzisia aresztowano w przemyskim seminarium duchownym we wrześniu 1951 r., karę śmierci zamieniono mu na 15 lat pozbawienia wolności. Długo ukrywał się również ppor. Władysław Kowal „Sanecki”. To on wydawał rozkazy Jandzisiowi, z jego polecenia grupa wykonywała wyroki, kary chłosty lub akcje ulotkowe. Aresztowany w lipcu 1950 r. w Szczecinie, za wydanie rozkazu likwidacji ppor. Juliana Świątka i kpt. Lwa Sobolewa skazany na karę śmierci zamienioną na dożywocie. Tarnowscy winowcy z więzień wychodzili w latach 1956-1957. W związku z aresztowaniem zachowały się ich zdjęcia sygnalityczne, uzyskane podczas śledztwa dokładne informacje o dacie urodzin, szczegóły z życiorysu oraz prowadzonej działalności. W kartach ewidencyjnych brakuje dokładnych wiadomości na temat kpr. Wojciecha Rajskiego, zastępcy dowódcy oddziału. Nie jest znana jego data urodzenia, brakuje także zdjęcia. Dokładna data śmierci również owiana jest tajemnicą, choć stało się to zapewne 7 września 1946 r.
Powyższy tekst stanowi próbę beletryzowanej rekonstrukcji jego życia. Zdecydowana większość podanych wyżej informacji jest prawdziwa. Prawdziwe są personalia, a także informacje o przeprowadzanych akcjach – zarówno tych wojennych, jak i powojennych – i udziale w nich kaprala „Wojtusia”. Fikcyjna z kolei jest postać Heleny, wiadomości o przedwojennej przeszłości Rajskiego oraz – co oczywiste – zapis emocji i rozmów bohaterów.
Tekst stanowić ma hołd dla żołnierza, którego miejsce pochówku do dziś pozostało nieodkryte.